Była
godzina dwudziesta pierwsza. Wybiegłam z budynku, rozglądając się na
wszystkie strony. Nie przejmując się trąbiącymi na mnie samochodami, przeszłam
przez ulicę, umiejętnie lawirując między pojazdami. Dotarłam do swojego auta
i sprawnie odblokowałam zamek. Wsiadając do środka, rzuciłam torebkę na fotel obok.
Byłam
cholernie spóźniona.
Nie
dość, że nie skończyłam felietonu do Kolumny Straceńców, to jeszcze
zupełnie zapomniałam o policyjnej prowokacji, o której przecież
myślałam od tygodnia. Kryminalni poświęcili wiele miesięcy pracy, by w końcu
rozpracować gang narkotykowy. Któremuś z federalnych udało się wkupić do grupy i teraz miał podpuścić
jednego z ważniejszych, ale i słabszych psychicznie działaczy. Akcja
planowana była od tygodni, a najmniejsza pomyłka kosztowałaby
zdemaskowanie agenta. W myślach dziękowałam swojemu byłemu, inspektorowi Thompsonowi, który
miał wyjątkowo długi język, kiedy odpowiednio się go przycisnęło. A z mobilizowaniem
go do mówienia nigdy nie miałam problemu.
I
tak, zamiast pisać karny artykuł - tym razem o nowych projektach
ulepszenia miejskiej kanalizacji - skupiałam się na swojej konspiracyjnej serii
reportaży o Nim. Większość swojego wolnego czasu poświęcałam
bohaterskiej działalności nieznanego z imienia mężczyzny, który miał
dziwną słabość do pacyfikowania narkotykowej działalności przestępców.
Policjanci, którzy mieli okazję go widzieć, opisywali go jako wysokiego i postawnego
człowieka, w wieku około dwudziestu trzech, maksymalnie dwudziestu siedmiu
lat. To i tak dużo jak na ledwie mgnienie i znikającą w cieniu
sylwetkę.
Rozmawiałam
z każdym, kto mógł mieć jakiekolwiek informacje na jego temat. Jeden
z ochroniarzy, któremu kiedyś uratował życie, na sam mój widok
zatrzaskiwał drzwi na podwójną zasuwę. Dowiedziałam się tylko tyle, że
poszukiwany ma chłodne spojrzenie, które zdaje się przeszywać człowieka na
wylot. Poruszał się cicho i szybko, więc ocalony dostrzegł jedynie smugę
ciemnej czerwieni w świetle lampy. Nie wspominając już o łuku, którym
nieznajomy ogłuszył napastnika, wcześniej pakując kilka strzał w jego
kolegów. Wywróciłam oczami, kojarząc jego broń ze swoim prawdziwym imieniem.
Dla świata i czytelników istniałam po prostu jako Hayley Jones. W papierach zaś figurowało niezrozumiałe dla laików Hemaahe'e.
Nigdy
nie pytałam matki o szczegóły. Wiedziałam tylko, że jestem owocem
płomiennego, acz krótkotrwałego romansu z jednym z wyżej postawionych
członków północnoamerykańskiego plemienia Cheyenne. Moja rodzicielka, zapalona
podróżniczka i miłośniczka odkrywania tego, co niezbadane, pojawiła się na
ich terenie jako owy Biały Jeździec z przepowiedni. Burza, która przyszłam razem z nią, okazała się
być dla nich czymś, co nazywają manitu, siłą przyrody, dziwnym
wierzeniem. Jak opowiadała mi Hazel, Czejenowie przyjęli ją z otwartymi
ramionami, nadając jej imię Hase'hoveoo'e, czyli Stojąca Przy Ognisku,
jako że jej przyjazdowi towarzyszyły liczne wyładowania elektryczne. Wtedy to
poznała przyszłego ojca jej dziecka, Hestoxena'hane - Ostatniego
Zabójcę. On akurat został okrzyknięty bohaterem, samotnie zabijając w pojedynku
połowę nieprzyjaciół, ona była ich najnowszą ulubienicą. Ich związek zdawał się
być jedynie kwestią czasu. Nie chciałam jednak wchodzić w szczegóły.
Cieszyłam się jedynie, że wygląd, oprócz kruczoczarnych włosów i delikatnej
opalenizny, odziedziczyłam po mamie. To, co nas różniło, to fakt, że ja
najchętniej nie wynosiłabym się z domu, zakopana w kocach i poduszkach,
z laptopem na kolanach i butelką ulubionego wina obok. O ile oczywiście nie planowałam kolejnego śledztwa. a to ostatnimi
czasy stanowiło mój chleb powszedni.
Tak
i teraz pędziłam do swojego mieszkania, by zmienić strój na bardziej
pasujący do dzielnicy, w której zamierzałam dzisiaj złapać Red Hooda,
jak nazywali mężczyznę moi znajomi w redakcji i na komisariacie.
Kręciłam głową na ich kreatywność. Tak czy inaczej, ten potomek Robin Hooda
nadal pozostawał dla mnie nieuchwytny, a z każdą kolejną akcją jedynie
prowokował mnie do działania, intrygował. Dawno już nie trafił mi się tak dobry
temat, dlatego zamierzałam wykorzystać nadarzającą się okazję w stu
procentach, by raz na zawsze uwolnić się od Kolumny Straceńców i udowodnić
temu parszywcowi, Colemanowi, że kobieta też może być dobrym dziennikarzem.
Wbiegając
po schodach na swoje piętro, niechcący potrąciłam postawnego szatyna, w którym
rozpoznałam swojego sąsiada zajmującego poddasze. Mieszkałam tu od kilku miesięcy, a w ciągu
tego czasu zamieniliśmy ze sobą może dwa zdania. Zdecydowanie nie należał on do
tej grupy współmieszkańców, którzy wzajemnie pożyczali sobie cukier lub
podlewali kwiaty w czasie nieobecności. Roy Harper, jak przeczytałam na
jednym z listów, które kiedyś przez przypadek trafiły do mojej skrzynki,
był najbardziej tajemniczym i osobliwym człowiekiem, jakiego spotkałam
w życiu. Jego nazwisko nie widniało nawet na domofonie. Wykorzystując
swoje hakerskie zdolności, dowiedziałam się jedynie, że jego rodzice zginęli
w katastrofie lotniczej, a on sam większość życia spędził na wyspie
Lost Mesa w, o ironio, rezerwacie Indian. Dalej jednak ślad się
urywał. Żadnej uczelni, kryminalnej przeszłości, nawet kartoteki medycznej.
Albo jego starzy byli świadkami koronnymi, albo Harper miał przyjaciół w FBI.
Nie zamierzałam tego roztrząsać, choć oczywiście mój instynkt dziennikarza
podpowiadał mi, że cała ignorancja jego osoby jeszcze odbije się czkawką.
Minęłam
go, wyrywając się z zamyślenia i otworzyłam swoje drzwi. Odrzuciłam
torbę na szafkę w przedpokoju, po czym, rozbierając się po drodze, ruszyłam do łazienki. Wzięłam szybki prysznic i energicznie wytarłam
się ręcznikiem, aż poczerwieniała mi skóra. Nie miałam czasu na relaks i długą
kąpiel w gorącej wodzie z dodatkiem ulubionego płynu. Nałożyłam na
załamanie powieki nieco grafitowego cienia, wytuszowałam rzęsy i pokryłam
usta ulubioną szminką w krwistym kolorze. Wciągnęłam na siebie strój out składający się z ciemnego, obcisłego
topu i przylegających jeansów. Już w pokoju wejściowym na ramiona
założyłam czarną ramoneskę, a na stopy wsunęłam ulubione botki na niskiej
szpilce. Przełożyłam portfel, klucze i telefon do mniejszej torebki,
i opuściłam mieszkanie, zatrzaskując za sobą drzwi.
Stałam
na ulicy, wypatrując taksówki - o tej porze powinno ich się pojawić
całkiem sporo. Miałam stąd całkiem blisko do Chinatown, gdzie jak zwykle
wieczorem robiło się barwnie i głośno. Mieszkanie w Lower East Side
zawdzięczałam głównie dziadkowi, który jako irlandzki imigrant osiedlił się tu
jeszcze przed wojną. Po babci - wtedy popularnej aktorce na Broadway'u -
odziedziczyłam jedynie nazwisko, przejrzyste spojrzenie i ośli upór. Teraz
właśnie przydałyby mi się jej umiejętności. Udawałam się do owianej złą sławą
dzielnicy Hell's Kitchen, gdzie to właśnie ostatni raz widziano Red Hooda.
W myślach zanotowałam, by pomyśleć nad
lepszym przezwiskiem dla niego. Fakt, iż również paradował z łukiem, jak inny
z Hoodów, nie oznaczał, że i pseudonim miał po nim otrzymać.
Kiedy
w końcu udało mi się dotrzeć na miejsce, było już po wszystkim. Musiałam
mieć strasznie żałosną minę, gdyż, stojący kilka metrów ode mnie za policyjną
taśmą, Jack Thompson spojrzał na mnie z krzywym
uśmieszkiem. Rozglądając się dyskretnie dookoła, podszedł do mnie wolnym
krokiem.
- Przykro mi, Jones. Nie tym razem -
powiedział, zasłaniając mi widok na pracujących patologa i fotografa.
Zmarszczyłam brwi. Nie spodziewałam się ujrzeć ich tu tak szybko. Dosłownie
kilka chwil później ciało zostało zamknięte w czarnym pokrowcu.
- Widzę, że wy również jedynie sprzątacie
- zaśmiałam się, zaplatając dłonie na piersi. Nie zamierzałam być chłopcem do
bicia, skoro i jemu coś się nie udało.
- Daj spokój, to po prostu była egzekucja
- rzucił, po czym nagle zbladł, widząc mój uśmieszek. - Nie, Jones, proszę cię.
Ostatnim razem prawie mnie zawiesili!
- Nie moja wina, że paplasz zanim zdążę
cię zachęcić - wymruczałam, muskając palcami jego twarz. Dobrze wiedziałam, jak
na niego działam. I że nadal pluje sobie w brodę,
że pozwolił mi od siebie odejść. - Chcesz mi coś jeszcze powiedzieć, skarbie?
- Tylko tyle, żebyś uważała - syknął,
gwałtownie się ode mnie odsuwając. Popatrzyłam na niego maskując zaskoczenie. -
Zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Ludzie, którzy mieli styczność z tą
sprawą, znikają bez śladu lub nagle wycofują się z pracy nad nią. a każdy
wie, że siedzisz w tym po uszy.
- Jacky, złotko. - Poklepałam go po
policzku z przekornym uśmiechem na ustach. - Nie musisz się o mnie
martwić. Jestem dużą dziewczynką.
- Stare przyzwyczajenia - stwierdził, po
czym posłał mi długie spojrzenie i odszedł.
Najchętniej
parsknęłabym śmiechem, przypominając sobie dwa lata, kiedy byliśmy parą.
Poznaliśmy się jeszcze na początku naszych karier, kiedy on pracował w drogówce,
a ja pisywałam krótkie artykuły do nic nie znaczących gazet. Co jakiś czas
wpadaliśmy na siebie w barze przy Houston, gdzie wcześniej oboje
mieszkaliśmy. Wystarczyło kilka wieczorów gapienia się na siebie i jedna
wspólna noc, by nawiązać romans. On był ambitnym mundurowym, który za wszelką
cenę chciał piąć się w górę, by objąć jak najwyższe stanowisko. Ja zaś
byłam zahukaną dziewczynką, która po śmierci dziadków została wpuszczona
samotnie do Nowego Jorku. Z czasem wszystko się zmieniło. Po
kilku kopniakach od życia zaczęłam się bardziej angażować i walczyć
o swoje, dzięki czemu teraz byłam jednym z głównych dziennikarzy
śledczych w kryminalnej kolumnie The New York Times. Jack nieco później
osiągnął swój cel, obejmując posadę inspektora. Sądziłam, że będzie próbował
swoich sił jako komisarz, jednak w ciągu tych dwóch lat jakie spędziliśmy razem, dzieląc łóżko i czasem
mieszkanie, odkryłam, że blondyn zupełnie się do tego nie nadaje. Miał w głowie
wyidealizowany obraz szefa policji, który zamyka złoczyńców i jest
ubóstwiany przez społeczeństwo. Życie jednak szybko zweryfikowało jego poglądy,
kiedy kilkakrotnie naraził się na śmieszność. To był chyba ten przełomowy
moment, gdy zaczął się łamać, a ja mogłam
okręcić go sobie wokół palca. I choć nie spotykaliśmy się od prawie
pół roku, nadal miałam na niego wpływ. Wystarczyła zaledwie drobna zachęta, by
zdradził mi najciekawsze smaczki z prowadzonego aktualnie śledztwa.
Niepostrzeżenie
wyciągnęłam z kieszeni kurtki aparat, z którym nigdy się nie
rozstawałam na takich akcjach, po czym zrobiłam kilka zdjęć. Może i nie
miałam zbyt wielu informacji, ale wystarczyło na krótką notkę, którą w ciągu
najbliższych kilku dni zamierzałam rozszerzyć. Teraz, nie mając nic innego do
roboty, ruszyłam z miejsca, by przed powrotem do mieszkania pokręcić się
jeszcze po okolicy, z nadzieją złapania jakiejś sensacji. Cóż, znajdowałam
się na 11 Avenue, gdzie nie zawsze było bezpiecznie z racji bliskości doków. Przekonałam
się o tym już kilka minut później.
Jest i pierwszy rozdział. Dziękuję mojej Madź za przypomnienie, że powinnam go wstawić. Nie martw się, nie zapomniałam!
Ze specjalną dedykacją dla Ag - na pocieszenie po ciężkim dniu :)
Ha! Pierwsza! A teraz przejdźmy do treści...
OdpowiedzUsuńLubię Thompsona, na przekór temu, co o nim wiem... A może właśnie dlatego. Ciśnie mi się na usta... czy też na klawiaturę jeden cytat, ale zdradziłby, co będzie :P
Więc nic nie powiem. Do zobaczenia za dwa tygodnie :*
Oj, no. Bo to Jacky jest mój ukochany :)
UsuńCichaj!
See ya :*
Dobra,ja mogę powiedzieć, że nie ukradnę ci Thompsona :P zdecydowanie bardziej wolę pana w kapturze, za którym goni Hayley. Nie dziwię się jej fascynacji, przecież to świetny motyw na reportaż. Może jej pozwolą w redakcji ;) No no, tylko niech się nie zakocha :P Ależ oczywiście, że jak ktoś jej się karze nie mieszać, to ona się w to pakuje jeszcze bardziej! przecież to takie "logiczne".
OdpowiedzUsuńGive me more, more Roy :D
No ba. Nie pozwól mi czegoś zrobić, a ja zrobię to na pewno :D
UsuńDobrz. Weź sobie go zatem :)
:*