16 paź 2015

Rozdział 1 - Na miejscu zbrodni

            Była godzina dwudziesta pierwsza. Wybiegłam z budynku, rozglądając się na wszystkie strony. Nie przejmując się trąbiącymi na mnie samochodami, przeszłam przez ulicę, umiejętnie lawirując między pojazdami. Dotarłam do swojego auta i sprawnie odblokowałam zamek. Wsiadając do środka, rzuciłam torebkę na fotel obok.
            Byłam cholernie spóźniona.
            Nie dość, że nie skończyłam felietonu do Kolumny Straceńców, to jeszcze zupełnie zapomniałam o policyjnej prowokacji, o której przecież myślałam od tygodnia. Kryminalni poświęcili wiele miesięcy pracy, by w końcu rozpracować gang narkotykowy. Któremuś  z federalnych udało się wkupić do grupy i teraz miał podpuścić jednego z ważniejszych, ale i słabszych psychicznie działaczy. Akcja planowana była od tygodni, a najmniejsza pomyłka kosztowałaby zdemaskowanie agenta. W  myślach dziękowałam swojemu byłemu, inspektorowi Thompsonowi, który miał wyjątkowo długi język, kiedy odpowiednio się go przycisnęło. A z mobilizowaniem go do mówienia nigdy nie miałam problemu.
            I tak, zamiast pisać karny artykuł - tym razem o nowych projektach ulepszenia miejskiej kanalizacji - skupiałam się na swojej konspiracyjnej serii reportaży o Nim. Większość swojego wolnego czasu poświęcałam bohaterskiej działalności nieznanego z imienia mężczyzny, który miał dziwną słabość do pacyfikowania narkotykowej działalności przestępców. Policjanci, którzy mieli okazję go widzieć, opisywali go jako wysokiego i postawnego człowieka, w wieku około dwudziestu trzech, maksymalnie dwudziestu siedmiu lat. To i tak dużo jak na ledwie mgnienie i znikającą w cieniu sylwetkę.
            Rozmawiałam z każdym, kto mógł mieć jakiekolwiek informacje na jego temat. Jeden z ochroniarzy, któremu kiedyś uratował życie, na sam mój widok zatrzaskiwał drzwi na podwójną zasuwę. Dowiedziałam się tylko tyle, że poszukiwany ma chłodne spojrzenie, które zdaje się przeszywać człowieka na wylot. Poruszał się cicho i szybko, więc ocalony dostrzegł jedynie smugę ciemnej czerwieni w świetle lampy. Nie wspominając już o łuku, którym nieznajomy ogłuszył napastnika, wcześniej pakując kilka strzał w jego kolegów. Wywróciłam oczami, kojarząc jego broń ze swoim prawdziwym imieniem. Dla świata i czytelników istniałam po prostu jako Hayley Jones. W  papierach zaś figurowało niezrozumiałe dla laików Hemaahe'e.
            Nigdy nie pytałam matki o szczegóły. Wiedziałam tylko, że jestem owocem płomiennego, acz krótkotrwałego romansu z jednym z wyżej postawionych członków północnoamerykańskiego plemienia Cheyenne. Moja rodzicielka, zapalona podróżniczka i miłośniczka odkrywania tego, co niezbadane, pojawiła się na ich terenie jako owy Biały Jeździec z przepowiedni. Burza, która przyszłam razem z nią, okazała się być dla nich czymś, co nazywają manitu, siłą przyrody, dziwnym wierzeniem. Jak opowiadała mi Hazel, Czejenowie przyjęli ją z otwartymi ramionami, nadając jej imię Hase'hoveoo'e, czyli Stojąca Przy Ognisku, jako że jej przyjazdowi towarzyszyły liczne wyładowania elektryczne. Wtedy to poznała przyszłego ojca jej dziecka, Hestoxena'hane - Ostatniego Zabójcę. On akurat został okrzyknięty bohaterem, samotnie zabijając w pojedynku połowę nieprzyjaciół, ona była ich najnowszą ulubienicą. Ich związek zdawał się być jedynie kwestią czasu. Nie chciałam jednak wchodzić w szczegóły. Cieszyłam się jedynie, że wygląd, oprócz kruczoczarnych włosów i delikatnej opalenizny, odziedziczyłam po mamie. To, co nas różniło, to fakt, że ja najchętniej nie wynosiłabym się z domu, zakopana w kocach i poduszkach, z laptopem na kolanach i butelką ulubionego wina obok. O  ile oczywiście nie planowałam kolejnego śledztwa. a to ostatnimi czasy stanowiło mój chleb powszedni.
            Tak i teraz pędziłam do swojego mieszkania, by zmienić strój na bardziej pasujący do dzielnicy, w której zamierzałam dzisiaj złapać Red Hooda, jak nazywali mężczyznę moi znajomi w redakcji i na komisariacie. Kręciłam głową na ich kreatywność. Tak czy inaczej, ten potomek Robin Hooda nadal pozostawał dla mnie nieuchwytny, a z każdą kolejną akcją jedynie prowokował mnie do działania, intrygował. Dawno już nie trafił mi się tak dobry temat, dlatego zamierzałam wykorzystać nadarzającą się okazję w stu procentach, by raz na zawsze uwolnić się od Kolumny Straceńców i udowodnić temu parszywcowi, Colemanowi, że kobieta też może być dobrym dziennikarzem.
            Wbiegając po schodach na swoje piętro, niechcący potrąciłam postawnego szatyna, w którym rozpoznałam swojego sąsiada  zajmującego poddasze. Mieszkałam tu od kilku miesięcy, a w ciągu tego czasu zamieniliśmy ze sobą może dwa zdania. Zdecydowanie nie należał on do tej grupy współmieszkańców, którzy wzajemnie pożyczali sobie cukier lub podlewali kwiaty w czasie nieobecności. Roy Harper, jak przeczytałam na jednym z listów, które kiedyś przez przypadek trafiły do mojej skrzynki, był najbardziej tajemniczym i osobliwym człowiekiem, jakiego spotkałam w życiu. Jego nazwisko nie widniało nawet na domofonie. Wykorzystując swoje hakerskie zdolności, dowiedziałam się jedynie, że jego rodzice zginęli w katastrofie lotniczej, a on sam większość życia spędził na wyspie Lost Mesa w, o ironio, rezerwacie Indian. Dalej jednak ślad się urywał. Żadnej uczelni, kryminalnej przeszłości, nawet kartoteki medycznej. Albo jego starzy byli świadkami koronnymi, albo Harper miał przyjaciół w FBI. Nie zamierzałam tego roztrząsać, choć oczywiście mój instynkt dziennikarza podpowiadał mi, że cała ignorancja jego osoby jeszcze odbije się czkawką.
            Minęłam go, wyrywając się z zamyślenia i otworzyłam swoje drzwi. Odrzuciłam torbę na szafkę w przedpokoju, po czym, rozbierając się po drodze, ruszyłam do łazienki. Wzięłam szybki prysznic i energicznie wytarłam się ręcznikiem, aż poczerwieniała mi skóra. Nie miałam czasu na relaks i długą kąpiel w gorącej wodzie z dodatkiem ulubionego płynu. Nałożyłam na załamanie powieki nieco grafitowego cienia, wytuszowałam rzęsy i pokryłam usta ulubioną szminką w krwistym kolorze. Wciągnęłam na siebie strój out składający się z ciemnego, obcisłego topu i przylegających jeansów. Już w pokoju wejściowym na ramiona założyłam czarną ramoneskę, a na stopy wsunęłam ulubione botki na niskiej szpilce. Przełożyłam portfel, klucze i telefon do mniejszej torebki, i opuściłam mieszkanie, zatrzaskując za sobą drzwi.
            Stałam na ulicy, wypatrując taksówki - o tej porze powinno ich się pojawić całkiem sporo. Miałam stąd całkiem blisko do Chinatown, gdzie jak zwykle wieczorem robiło się barwnie i głośno. Mieszkanie w Lower East Side zawdzięczałam głównie dziadkowi, który jako irlandzki imigrant osiedlił się tu jeszcze przed wojną. Po babci - wtedy popularnej aktorce na Broadway'u - odziedziczyłam jedynie nazwisko, przejrzyste spojrzenie i ośli upór. Teraz właśnie przydałyby mi się jej umiejętności. Udawałam się do owianej złą sławą dzielnicy Hell's Kitchen, gdzie to właśnie ostatni raz widziano Red Hooda. W  myślach zanotowałam, by pomyśleć nad lepszym przezwiskiem dla niego. Fakt, iż również paradował z łukiem, jak inny z Hoodów, nie oznaczał, że i pseudonim miał po nim otrzymać.
            Kiedy w końcu udało mi się dotrzeć na miejsce, było już po wszystkim. Musiałam mieć strasznie żałosną minę, gdyż, stojący kilka metrów ode mnie za policyjną taśmą,  Jack Thompson spojrzał na mnie z krzywym uśmieszkiem. Rozglądając się dyskretnie dookoła, podszedł do mnie wolnym krokiem.
- Przykro mi, Jones. Nie tym razem - powiedział, zasłaniając mi widok na pracujących patologa i fotografa. Zmarszczyłam brwi. Nie spodziewałam się ujrzeć ich tu tak szybko. Dosłownie kilka chwil później ciało zostało zamknięte w czarnym pokrowcu.
- Widzę, że wy również jedynie sprzątacie - zaśmiałam się, zaplatając dłonie na piersi. Nie zamierzałam być chłopcem do bicia, skoro i jemu coś się nie udało.
- Daj spokój, to po prostu była egzekucja - rzucił, po czym nagle zbladł, widząc mój uśmieszek. - Nie, Jones, proszę cię. Ostatnim razem prawie mnie zawiesili!
- Nie moja wina, że paplasz zanim zdążę cię zachęcić - wymruczałam, muskając palcami jego twarz. Dobrze wiedziałam, jak na niego działam. I  że nadal pluje sobie w brodę, że pozwolił mi od siebie odejść. - Chcesz mi coś jeszcze powiedzieć, skarbie?
- Tylko tyle, żebyś uważała - syknął, gwałtownie się ode mnie odsuwając. Popatrzyłam na niego maskując zaskoczenie. - Zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Ludzie, którzy mieli styczność z tą sprawą, znikają bez śladu lub nagle wycofują się z pracy nad nią. a każdy wie, że siedzisz w tym po uszy.
- Jacky, złotko. - Poklepałam go po policzku z przekornym uśmiechem na ustach. - Nie musisz się o mnie martwić. Jestem dużą dziewczynką.
- Stare przyzwyczajenia - stwierdził, po czym posłał mi długie spojrzenie i odszedł.
            Najchętniej parsknęłabym śmiechem, przypominając sobie dwa lata, kiedy byliśmy parą. Poznaliśmy się jeszcze na początku naszych karier, kiedy on pracował w drogówce, a ja pisywałam krótkie artykuły do nic nie znaczących gazet. Co jakiś czas wpadaliśmy na siebie w barze przy Houston, gdzie wcześniej oboje mieszkaliśmy. Wystarczyło kilka wieczorów gapienia się na siebie i jedna wspólna noc, by nawiązać romans. On był ambitnym mundurowym, który za wszelką cenę chciał piąć się w górę, by objąć jak najwyższe stanowisko. Ja zaś byłam zahukaną dziewczynką, która po śmierci dziadków została wpuszczona samotnie do Nowego Jorku. Z czasem wszystko się zmieniło. Po kilku kopniakach od życia zaczęłam się bardziej angażować i walczyć o swoje, dzięki czemu teraz byłam jednym z głównych dziennikarzy śledczych w kryminalnej kolumnie The New York Times. Jack nieco później osiągnął swój cel, obejmując posadę inspektora. Sądziłam, że będzie próbował swoich sił jako komisarz, jednak w ciągu tych dwóch lat jakie spędziliśmy razem, dzieląc łóżko i czasem mieszkanie, odkryłam, że blondyn zupełnie się do tego nie nadaje. Miał w głowie wyidealizowany obraz szefa policji, który zamyka złoczyńców i jest ubóstwiany przez społeczeństwo. Życie jednak szybko zweryfikowało jego poglądy, kiedy kilkakrotnie naraził się na śmieszność. To był chyba ten przełomowy moment, gdy zaczął się łamać, a ja mogłam okręcić go sobie wokół palca. I choć nie spotykaliśmy się od prawie pół roku, nadal miałam na niego wpływ. Wystarczyła zaledwie drobna zachęta, by zdradził mi najciekawsze smaczki z prowadzonego aktualnie śledztwa.
            Niepostrzeżenie wyciągnęłam z kieszeni kurtki aparat, z którym nigdy się nie rozstawałam na takich akcjach, po czym zrobiłam kilka zdjęć. Może i nie miałam zbyt wielu informacji, ale wystarczyło na krótką notkę, którą w ciągu najbliższych kilku dni zamierzałam rozszerzyć. Teraz, nie mając nic innego do roboty, ruszyłam z miejsca, by przed powrotem do mieszkania pokręcić się jeszcze po okolicy, z nadzieją złapania jakiejś sensacji. Cóż, znajdowałam się na 11 Avenue, gdzie nie zawsze było bezpiecznie z racji bliskości doków. Przekonałam się o tym już kilka minut później.



Jest i pierwszy rozdział. Dziękuję mojej Madź za przypomnienie, że powinnam go wstawić. Nie martw się, nie zapomniałam!
Ze specjalną dedykacją dla Ag - na pocieszenie po ciężkim dniu :)

4 komentarze:

  1. Ha! Pierwsza! A teraz przejdźmy do treści...
    Lubię Thompsona, na przekór temu, co o nim wiem... A może właśnie dlatego. Ciśnie mi się na usta... czy też na klawiaturę jeden cytat, ale zdradziłby, co będzie :P
    Więc nic nie powiem. Do zobaczenia za dwa tygodnie :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, no. Bo to Jacky jest mój ukochany :)
      Cichaj!
      See ya :*

      Usuń
  2. Dobra,ja mogę powiedzieć, że nie ukradnę ci Thompsona :P zdecydowanie bardziej wolę pana w kapturze, za którym goni Hayley. Nie dziwię się jej fascynacji, przecież to świetny motyw na reportaż. Może jej pozwolą w redakcji ;) No no, tylko niech się nie zakocha :P Ależ oczywiście, że jak ktoś jej się karze nie mieszać, to ona się w to pakuje jeszcze bardziej! przecież to takie "logiczne".
    Give me more, more Roy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ba. Nie pozwól mi czegoś zrobić, a ja zrobię to na pewno :D
      Dobrz. Weź sobie go zatem :)
      :*

      Usuń